Beata Kaczmarczyk sama o sobie mówi, że z igłą i nitką musiała się chyba urodzić. Od zawsze wiedziała, że swoją przyszłość zwiąże z krawiectwem. Do Wielkiej Brytanii przyjechała trzy lata temu, by pomóc córce w opiece nad dzieckiem, ale już niedługo zaczęła prowadzić własny biznes jako krawcowa w Coventry.
Nie od początku planowałaś tu zostać, prawda?
Zgadza się. W zasadzie przyjechałam wtedy po to, by pomóc córce w opiece nad dzieckiem. Wnuk miał wtedy 10 miesięcy, a córka chciała wrócić do pracy. Mimo że nie miałam jeszcze konkretnego planu, jadąc do Anglii, myślałam nad możliwościami. W Polsce, ze względu na trudną sytuację rynkową, musiałam zamknąć swój zakład krawiecki, a nie mogłam znaleźć pracy. Propozycja wyjazdu do Wielkiej Brytanii była więc jak znalazł. Wiedziałam, że córka mieszka w okolicy, gdzie jest sporo Polaków. Może uda mi się kupić maszynę do szycia – pomyślałam.
Na początku myślałam jeszcze, że wrócę do Polski. Jednak chęć pozostania z rodziną okazała się silniejsza. A, że zawsze byłam osobą niezależną i nie wyobrażałam sobie być dla kogokolwiek ciężarem, zaczęłam szukać zleceń.
I jak to poszło?
Zaczęłam od ogłaszania się wśród lokalnej społeczności, jednak już niedługo mój przyszły zięć przyszedł mi z pomocą. Pracuje dla firmy, która wyszywa loga szkół na kieszonkach marynarek od mundurków. Do tej pory, gdy zdarzyło im się coś źle wyszyć na kieszonce, po prostu wyrzucali całą marynarkę! Zięć zapytał więc, czy mogłabym taką kieszonkę wymienić i przyniósł jedną taką marynarkę na próbę. Oczywiście – wymieniłam. Jego szef był mocno zaskoczony; okazało się, że im nie przyszłoby do głowy, żeby to naprawić. Tym sposobem już niedługo podpisałam swój pierwszy kontrakt.
Znalazłaś po prostu niszę.
Nawet nie wiedziałam, że może istnieć taka nisza, ale cieszę się, że Brytyjczycy pod paroma względami są jednak za nami. No, ale tak się to wszystko zaczęło. Już półtora roku później mogłam wyprowadzić się od córki. Od samego początku zresztą chciałam. Zawsze byłam osobą niezależną i nie wyobrażałam sobie mieszkać cały czas u kogoś. Jedną z sypialni przerobiłam na warsztat krawiecki i zaczęłam pracę na pełnych obrotach.
W międzyczasie zięć zrobił mi stronę na Facebooku i tam też zaczęli mnie znajdować klienci.
Czym się teraz głównie zajmujesz jako krawcowa?
Jest to głównie praca na kontrakty, których mam już kilka — wymiany kieszonek, ale też lamowanie marynarek i inne poprawki. W tej chwili zajmuję się już praktycznie wszystkim, czym normalnie w Polsce zajmuje się każda krawcowa, od projektowania i szycia po przeróbki. Odzież męska, dziecięca, suknie ślubne, ale też firanki —wszystko.
Dopiero uczę się języka, więc kontrakty z większymi firmami zdobywa dla mnie zięć. Gdy jedzie do jakiejś firmy i proponuje jej moje usługi, zawsze jest ta sama reakcja — nie dowierzają. W Wielkiej Brytanii ludzie uważają, że jak coś jest fabrycznie uszyte, to już się tego nie da przerobić. My jednak pokazujemy, że można, więc przeważnie wygląda to tak, że firma daje mi jakieś małe zlecenie na próbę, a później wraca i podpisujemy kontrakt.
Co sądzisz na temat samych procedur zakładania firmy w Anglii, a tych w Polsce?
Nie ma w ogóle porównania. To jak niebo a ziemia. Firmę założyłam dzięki pomocy firmy księgowej, w dosłownie 15 minut. Zawsze, gdy jadę do Polski, opowiadam o tym koleżankom po fachu. Powiedziałabym, że zdecydowanie namawiam je na przeniesienie się do Wielkiej Brytanii. W Polsce sytuacja na rynku pracy nie jest świetna, a firmę również nie jest łatwo utrzymać. Tutaj łatwiej się rozwinąć.
Masz takie plany?
Oczywiście. W tej chwili moja pracownia mieści się w domu, ale mam nadzieję, że niedługo otworze punkt, gdzie będę mogła przyjmować klientów w Coventry. W Polsce nie czułam, by jakiekolwiek możliwości rozwoju były w zasięgu mojej ręki. Moje pole widzenia to było 90 stopni i jeszcze człowiek czuł cały czas na plecach oddech Urzędu Skarbowego.
Co jest Twoją motywacją w biznesie?
Zdecydowanie jest to zadowolenia klienta. Dla każdego klienta zlecenie wykonuję tak, jakbym robiła je dla siebie, a sama nie lubię fuszerek. Klient ma ode mnie wyjść zadowolony, a nie obrażony. Musi dostać wartość, za jaką zapłacił.
Czy masz jakąś radę dla kobiet, które wciąż zbierają się na odwagę, by otworzyć własny biznes?
Przede wszystkim – spróbować. Inaczej człowiek się nie przekona, czy odniesie sukces, czy nie. A jeśli nawet nie, to jakie jest ryzyko? Jeżeli biznes prowadzi się z domu, nie ponosi kosztów wynajmu pomieszczeń, to ile tego ryzyka tak naprawdę jest? Jakiś mały podatek, ze £150 opłat? To nawet nie jest ryzyko. Dlatego moim zdaniem – nie ma wymówek.
Wiele kobiet mówi, że nie ma jak lub nie ma kiedy, z różnych względów.
Widzisz, ja wychodzę z założenia, że tak mówią osoby, które nie wiedzą jeszcze, czego chcą od życia. Osoba, która to wie, po prostu będzie działać i w ten, czy inny sposób, poukłada sobie wszystko tak, by to działało. Wiem, o jakim podejściu mówisz, bo wiele razy próbując przekonać kogoś do otwarcia biznesu, poległam właśnie na takich wymówkach.
Jakie podejście wobec tego polecasz?
Spróbować i nie bać się. Nie ma czego. Daj sobie trzy miesiące i zobacz, czy w ogóle masz klientów. Jeżeli nie – to nie, to zrobimy coś innego. A kiedy już wpadniesz na ten właściwy pomysł i zacznie Ci wychodzić, daj sobie spokojnie czas, by się rozwinąć. Czasami trzeba poczekać i cały rok, by biznes zaczął nam przynosić faktyczne zyski. Jednak, przy odrobinie cierpliwości i wytrwałości, to się w końcu stanie.
Z Beatą Kaczmarczyk rozmawiała
Izabela Jutrzenka Trzebiatowska
Jeśli jesteś kobietą prowadzącą własną działalność w UK i chcesz opowiedzieć swoją historię – napisz do nas! Twoja historia ukaże się w naszym cyklu #BiznesNaSzpilkach.
Odezwij się też, jeśli potrzebujesz pomocy, by założyć firmę w Anglii!